Przeciwko wykluczeniom

Na ekrany polskich kin wchodzi nowy film Toma Hoopera (laureata Oscara za „Jak zostać królem”). Nominowana do czterech nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej „Dziewczyna z portretu” opowiada prawdziwą historię małżeństwa Wegenerów – Gerdy i Einara, który był jedną z pierwszych osób, jakie poddały się procesowi korekty płci. Przeczytajcie wywiad z reżyserem przeprowadzony specjalnie dla Outfilm.pl

Przeciwko wykluczeniom

Ewa Szponar: Na festiwalu w Wenecji, gdzie odbyła się premiera „Dziewczyny z portretu” dostał pan dziesięciominutową owację na stojąco. Czy właśnie dla takich chwil warto kręcić filmy?

Tom Hooper: Dla reżysera premiera jego filmu jest zawsze szalenie wzruszającym wydarzeniem, niezależnie od okoliczności. Gdy dochodzą do tego tak zdecydowane reakcje widzów, emocje sięgają zenitu. Żeby zanadto nie odlecieć, powtarzałem sobie: „jest świetnie, ale pohamuj entuzjazm i poczekaj na recenzje. Może jeszcze spłynie na ciebie fala krytyki” [śmiech]. Sukces „Dziewczyny z portretu” jest tym większy, że pracowałem nad nią prawie siedem lat. Uznanie publiczności to najlepsza nagroda za ten trud.

Podejmuje Pan bardzo ważny, ale w niektórych krajach nadal dość kontrowersyjny wątek korekty płci. Czy uważa Pan, że sztuka ma moc wpływania na ludzkie postawy i zmieniania rzeczywistości?

To naprawdę trudne pytanie. Z początku traktowałem mój film jako niewielki, bardzo osobisty projekt, efekt fascynacji niezwykłym związkiem Einara/Lili i Gerdy Wegener. Tym bowiem „Dziewczyna z portretu” jest przede wszystkim: wspaniałą historią miłosną. Nie spodziewałem się, że całość przybierze tak epicki rozmach. Szczerze mówiąc, nie miałem i nadal nie mam sprecyzowanych oczekiwań, co do tego, jak publiczność odczyta ten film i jak na niego zareaguje. Ciekawi mnie jednak, czy widzowie w krajach najbardziej niechętnych tematyce gender w ogóle się na niego wybiorą i zechcą wziąć udział w dyskusji. Gdyby się to udało, już osiągnąłbym wiele. Ponieważ ta opowieść wyrasta z moich głębokich przekonań i chęci promowania idei otwartości, mam nadzieję, że odbiorcy odnajdą w sobie nuty, które będą rezonować z dramatem Lili. Moja serdeczna prośba brzmi: „idźcie do kina i dajcie szansę tej historii”.

Jak sam pan zauważył, „Dziewczyna z portretu” to nie tylko Lili. To także Gerda.

Głównym tematem jest wprawdzie droga Lili (żyjącej w ciele Einara) ku kobiecości, ale nie można pominąć postaci jej partnerki. Kwestie związane z gender są nadal dość dyskusyjne, nawet bez podejmowania problematyki korekty płci, a sto lat temu, kiedy rozgrywa się akcja filmu, stanowiły całkowite tabu. W tym świetle Gerdę można uznać za jedną z pierwszych feministek, które własnym życiem prowokowały dyskusję o tym, co to znaczy być kobietą. Jako malarka i osoba pracująca Gerda rozsadzała ówczesne stereotypy. Nie bała się walczyć o prawo do kariery zawodowej, do wolności artystycznej, do posiadania ambicji innych niż życie rodzinne. Z dzisiejszego punktu widzenia łatwo przeoczyć rewolucyjność tej postaci. Gerda, mimo młodego wieku - miała niewiele ponad dwadzieścia lat - była na tyle dojrzała, żeby kochać Einara/Lili bardziej niż samą siebie. Nie zapominajmy też, że wrażliwość i tolerancja pozwoliły jej – początkowo za pośrednictwem sztuki – odkryć kobiecą stronę osobowości własnego męża. To przecież ona pomogła mu uświadomić sobie jego prawdziwą naturę, rozumiejąc, a przynajmniej przeczuwając, złożoność ludzkiej tożsamości płciowej. A potem towarzyszyła mu w niełatwej drodze ku byciu kobietą. Była do tego zdolna dzięki ogromnym pokładom bezwarunkowej miłości.

 

Hooper na planie z Alicią Vikander (Gerda) (źródło: Focus Features)

Hooper na planie z Alicią Vikander (Gerda)
(źródło: Focus Features)


Wsparcie Gerdy zapobiegło wykluczeniu Lili ze społeczeństwa?

Dobrze, że używa pani tego słowa, ponieważ cały mój film jest głosem przeciwko wykluczeniu. Sytuację mojej bohaterki można w pewnym sensie odnieść do naszych czasów. Zestawić z obecnym kryzysem humanitarnym, dramatem, jaki rozgrywa się na wielu europejskich granicach. Jak porusza nas los Lili, dyskryminowanej i prześladowanej przez otoczenie, tak chwytają nas za serce historie tysięcy uchodźców szukających nowej ojczyzny. Za pośrednictwem tego filmu chciałem udowodnić, że jedyne sposoby na rozwiązanie kryzysu, na stworzenie prawdziwej wspólnoty, to: współczucie, empatia i miłość. Gdyby Gerda nie kochała Einara i nie próbowała zrozumieć, przez co jej mąż przechodzi, jego transformacja w Lili nie byłaby możliwa. Powtarzam więc, że „Dziewczyna z portretu” to mój protest przeciwko wszelkim formom wykluczenia. Przekaz, jaki z niego płynie jest prosty: najskuteczniejszą bronią w walce z nienawiścią okazuje się miłość. Ciągle mówimy o metamorfozie Einara w Lili, zapominając, że on był nią od zawsze i musiał nie tyle zmienić się w kobietę, co ją z siebie wydobyć. Od samego początku, od pierwszej rozmowy, jaką odbyłem z Eddie’em Redmayne’em [odtwórcą podwójnej roli Einara/Lili – przyp. E.Sz.], miałem wizję prawdziwej tożsamości, która musi zostać odkryta. Problem polegał więc nie na tym, żeby Eddie nauczył się imitować kobietę, ale na tym, by spróbował odnaleźć w sobie pierwiastek kobiecości i stworzył wrażenie, że wydobywa go na światło dzienne. Ostatecznie to nie o męskość/kobiecość tu chodzi, a o wierność samemu sobie. Dlatego też, im bliżej finału, tym bardziej starałem się tę historię uprościć. Budząc się po drugiej operacji, Lili, choć wyczerpana fizycznie, stwierdza: „jestem w pełni sobą”. Widzimy ją ubraną w biały strój szpitalny, jaki noszą przedstawiciele obu płci. Na końcu nie podkreślam więc jej cech fizycznych, dając do zrozumienia, że jest po prostu szczęśliwym człowiekiem – pogodzonym z własną tożsamością i czekającym go losem.

Zanim do tego dojdzie, buduje pan jednak bogatą w środki wizualne wizję odkrywania kobiecej natury.

Duże pole do popisu miał tu zwłaszcza nasz kostiumolog, Paco Delgado. Pracowałem z nim przy kilku projektach, między innymi przy „Les Misérables. Nędznikach”, kiedy udowodnił, w jak genialny sposób potrafi posługiwać się detalem. W przypadku „Dziewczyny z portretu” pracę ułatwił mu fakt, że realne pierwowzory głównych bohaterek interesowały się modą i traktowały ją jako sposób na wyrażanie siebie. Mógł pójść tym tropem, szukając kostiumów dla Einara/Lili, wiedząc, że poprzez jego/jej eksperymenty z ubiorem unaoczni widzom jego/jej wewnętrzną podroż ku kobiecości. Prowadząc Eddie’ego Redmayne’a poprzez kolejne etapy tej wizualnej metamorfozy, jemu również pomógł uchwycić stopniowe narodziny Lili.

Słyszałam, że o rolę Einara/Lili starało się wielu aktorów, a właściwie aktorek.

Projekt „Dziewczyny z portretu” był rozwijany przez kilkanaście lat i w tym czasie zmieniała się nie tylko koncepcja odtwórców głównych ról, ale także scenarzystów i reżyserów. Odkąd dołączyłem do ekipy, zależało mi na zatrudnieniu Eddie’ego. Wyczuwam w nim bowiem pewne ciążenie ku kobiecości, delikatnie zaznaczony rys płci przeciwnej. Zresztą Eddie z powodzeniem grał już kobietę w teatrze, w „Wieczorze Trzech Króli” Szekspira. Na decyzję o obsadzeniu mężczyzny w roli transseksualnej kobiety wpłynął również kształt scenariusza. W naszej wersji Lili przez blisko dwie trzecie filmu prezentuje się w męskiej odsłonie, dopiero w ostatniej partii przechodzi pełną fizyczną metamorfozę. Wybrałem Eddie’ego właściwie instynktownie, ponieważ miałem już okazję z nim pracować i bardzo cenię go jako aktora.

 

Hooper i Eddie Redmayne (Einar/Lily) (źródło: Focus Features)

Hooper i Eddie Redmayne (Einar/Lily)
(źródło: Focus Features)

 

Niektórzy krytycy mają panu za złe, że nie zdecydował się pan na powierzenie roli Einara/Lili transseksualnemu aktorowi.

Muszę przyznać, że przemysł filmowy ma problem z otwartością wobec osób transseksualnych. Z jednej strony jest coraz więcej takich aktorów, z drugiej – ich dostęp do ról wydaje się ograniczony. Chętnie przyczyniłbym się do zmiany w tym obszarze. Można powiedzieć, że wraz z moją ekipą zrobiliśmy mały krok w tym kierunku. Skontaktowaliśmy się ze środowiskami LGBT w miastach, w których kręciliśmy film (czyli Londynie, Brukseli i Kopenhadze) i znaleźliśmy kilku transseksualnych aktorów, w tym Rebeckę Root, która zagrała pielęgniarkę opiekująca się Lili. Zatrudniliśmy też około pięćdziesięciu osób innych zawodów do pomocy przy produkcji. Cieszę się, że choć tyle udało się osiągnąć, chociaż wiem, że jest znacznie więcej do zrobienia.

Czy, jako że głównymi postaciami filmu są artyści, czerpał pan plastyczne inspiracje z konkretnych dzieł sztuki?

Byłem tym razem zapewne szczególnie wyczulony na malarskość otoczenia. Pod tym względem podobał mi się zwłaszcza plan zdjęciowy w Kopenhadze. Paleta kolorystyczna cechująca to miasto bardzo wzbogaciła film pod względem plastycznym. Wzorowaliśmy się zresztą na dziełach jednego z najsłynniejszych duńskich malarzy, Vilhelma Hammershøia, mistrza portretów we wnętrzach. Jego obrazy stały się punktem wyjścia dla niektórych rozwiązań scenograficznych, a mieszkanie Gerdy i Einara jest kalką jego pracowni. Hammershøi chętnie używał błękitów i szarości, a my poszliśmy tym tropem, żeby ukazać swego rodzaju klaustrofobię przeżyć Lili – kobiety uwięzionej w męskim ciele. Podróżowaliśmy również śladem dzieł Einara, szukając krajobrazów, które mogłyby reprezentować jego rodzinne Vejle. Sama miejscowość, chociaż nadal istnieje, zbyt się zmieniła, tracąc pustelniczy charakter, jaki nadał jej Einar. Ponieważ, jak mi się wydaje, malowane przez niego pejzaże odzwierciedlały przede wszystkim stan jego ducha, bardzo mi zależało, żeby znaleźć ich przekonujące odpowiedniki w prawdziwym świecie.

Po raz kolejny w swojej karierze sięgnął pan po wydarzenia, które miały miejsce wiele lat temu. Co tak pociąga pana w przeszłości?

Myślę, że jeden z aspektów to odkrywanie historii, których świat jeszcze nie zna, a które, moim zdaniem poznać powinien. W scenariuszu „Jak zostać królem” zafascynował mnie na przykład mało znany fakt, że pewien australijski logopeda był tajną bronią Wielkiej Brytanii w walce jej króla z problemami z mową. Przecież słynne wojenne przemówienie Jerzego VI powstało przy pomocy terapeuty na jednym ze strychów w północnym Londynie! Historycy o tym nie wiedzieli, a odkrycie prawdy rzuciło nowe światło na historię Wielkiej Brytanii.

Czy i losy Lili Elbe były owiane podobną tajemnicą?

Gdy po raz pierwszy przeczytałem scenariusz „Dziewczyny z portretu” i wygooglowałem nazwisko bohaterki, zdziwiłem się, jak mało informacji na jej temat można znaleźć online. Co więcej, nakład jedynej „dokumentalnej” książki dedykowanej Lili – „Man into Woman”, czyli pamiętnika zredagowanego przez Ernsta Ludwiga Hartherna-Jacobsena i opublikowanego w 1933 roku – został wyczerpany. To nie była znana historia, chociaż jej bohaterki – bezsprzeczne prekursorki – dawno powinny zostać ikonami feminizmu i ruchu LGBT. Czułem więc, że mam obowiązek złożenia świadectwa o ich niezwykłym życiu i przybliżenia go współczesnym ludziom. Gerda i Lili powinny odzyskać przynależne im miejsce w dziejach świata, ponieważ ich postawa i działanie były absolutnie pionierskie. Wymagały wielkiej odwagi.

Wraca pan zatem do przeszłości, żeby uzupełnić podręczniki historii, zwłaszcza tej alternatywnej?

To pierwsza przyczyna. Drugi powód jest bardziej prozaiczny: niełatwo o dobre scenariusze, a ja najwyraźniej mam to szczęście, że najlepsze teksty, na jakie trafiam, opowiadają o przeszłości. Po trzecie, próba zrozumienia wydarzeń, które miały miejsce jakiś czas temu nastręcza mniejszych trudności niż interpretacja tego, co dzieje się tu i teraz. Jeśli chodzi o teraźniejszość, to nie dość, że bierzemy w niej udział, to jeszcze nie znamy zakończenia.

Dodano: pon., 2016-01-18 09:49 , ostatnia zmiana: wt., 2017-06-13 04:05