Tkwi w nas ziarno nietolerancji
Artur Zaborski: Czym jest brud w Twoim filmie?
Jon S. Baird: W środowisku zdegenerowanych policjantów, w którym rozgrywa się akcja, tytuł odnosi się do kogoś, kto nie jest moralnie czysty. Kogoś, kto - tak jak główny bohater, policjant-narkoman Bruce Robertson - stracił zdolność do miłości i do okazywania szacunku samemu sobie i innym. Bruce nie potrafi obdzielać uczuciami innych ludzi. To pociąga za sobą kolejne wykroczenia, łamanie prawa. Jako policjant powinien chronić godność drugiego człowieka, gwarantować mu bezpieczeństwo. Tymczasem sam przeciwko nim występuje.
Przy pomocy tego bohatera komentujesz kondycję współczesnego człowieka? Straciłeś wiarę w prawość instytucji i w ludzką dobroć?
Nie do końca. Myślę, że na nasz dzisiejszy świat poza złem i degeneracją składa się także wiele piękna i humanizmu. Dlatego zderzenie tych postaw czyni go tak interesującym miejscem. Ciekawią mnie interakcje, jakie na tej płaszczyźnie zachodzą. Jest przecież wiele piękna, które uwielbia brzydotę. Mam tutaj na myśli na przykład artystów. Wielu z nas fascynuje się złą stroną ludzkiej natury. I nie musi to być od razu wypaczenie. Spójrz na mój film: przedstawiam w nim zło w taki sposób, że dla niektórych widzów jawi się ono jako pociągające. Oczywiście, zanim zaczniemy badać złe strony u innych, musimy zajrzeć w głąb siebie, odkryć nasze słabości. Jeśli patrzysz w siebie i widzisz głównie niechęć do innych, to oczywistym jest, że nie możesz być szczęśliwym człowiekiem. Takie właśnie spoglądanie do wewnątrz zaproponowałem w moim filmie, ale nie chciałem podchodzić do tego śmiertelnie poważnie. Wolałem spojrzeć na ten proces z uśmiechem. Tak reaguje mój bohater Bruce, kiedy odkrywa swoje słabości, kompleksy i negatywne emocje.
To zapewne jeden z powodów, dla których zbierasz świetne recenzje w magazynach LGBTQ. Mniejszości doceniły Twoje dzieło za to, że Bruce za złe uznaje w końcu także swoje uprzedzenia wobec nich.
To prawda. Wsparcie ze strony społeczności LGBTQ dla mojego filmu było ogromne, nie tylko w Wielkiej Brytanii. Tak jak mówisz, magazyny skupiające się na tematyce mniejszości obdzieliły mój film najcieplejszymi słowami i najbardziej pozytywnymi recenzjami. Ale – co niezwykłe – to nie były tylko puste zachwyty typu „świetny”, „zabawny”, „odważny” etc., tylko poważne, merytoryczne recenzje.
Kadr z filmu "Brud", na zdjęciu James McAvoy
W Twoim filmie pojawia się także wątek transowy. Główny bohater Bruce przebiera się za kobietę, której poszukuje policja. Rozpatrujesz „Brud” jako film queerowy?
To jest bardzo skomplikowana sprawa. Kiedy nadajesz czemuś lub komuś etykiety, wpychasz do szuflad, ograniczasz i zaburzasz tożsamość. Stwarzasz problem, „brudzisz”. Mój film bez wątpienia zahacza o tematy mniejszości seksualnych i w większości krajów tak jest czytany. No, może poza Stanami Zjednoczonymi, bo tam został on odebrany kompletnie na opak. Wyobraź sobie, że w USA oskarżyli mój film o homofobię! Dla mnie był to zarzut nie tyle niezrozumiały, co wręcz niewiarygodny. Ale wracając do Twojego pytania – nie, nie uważam mojego filmu za film queerowy, bo to byłoby dla niego ograniczenie. A ja nie chcę nikogo ani niczego ograniczać. I myślę, że większość osób ze środowiska LGBTQ w pełni by się tutaj ze mną zgodziła.
Kadr z filmu "Brud" reż. Jon S. Baird
Zastanawia mnie problem, jaki z Twoim filmem mieli widzowie w Stanach. Dla mnie „Brud” to ewidentna krytyka homofobii, o czym świadczą choćby sceny, w których szef policji okazuje się hipokrytą, bo krytykuje swoich podwładnych za homofobię tylko dlatego, że tak wypada się zachować na jego stanowisku. Sam zaś po kilku głębszych naśmiewa się z metroseksualnego kolegi po fachu.
Właśnie! Taki był przecież mój zamiar. Krytyka homofobicznych zachowań jest w nim obecna i znalazła się tu nie bez kozery. Ale idźmy dalej: dotykam nie tylko problemu homofobii, ale też rasizmu i wszelkich innych fobicznych zachowań, jak seksizm czy mizoginizm. Krytykuję „Brudem” tych, którzy nie potrafią dostrzec tego, że drugi człowiek jest im równy. Tych, którzy stawiają się wyżej nad innymi. Wydaje mi się, że to niezrozumienie w USA wzięło się stąd, że tamtejsi widzowie nie do końca zdają sobie sprawę z tego, jak funkcjonują niektóre mechanizmy społeczne. Nie rozumieją, że poprawność polityczna nie rozwiązuje jeszcze wszystkich problemów. Ktoś, kto publicznie broni praw mniejszości, prywatnie może okazać się ich zaciekłym wrogiem. Trzeba o tym mówić głośno, dotykać tego tematu, obnażać tę hipokryzję. Traktuję „Brud” jako film krytyczny wobec ludzi o ograniczonych horyzontach, nie potrafiących dostrzec nikogo poza sobą. Sam dorastałem w społeczności pełnej takich ludzi, więc mój film może być reakcją na to, że w pewnym momencie coś, co uznawałem za normę, stało się dla mnie czymś kompletnie nienormalnym. A może na odwrót: coś, co uważane było za nienormalne, jak choćby homoseksualizm, stało się dla mnie czymś zupełnie normalnym.
Jaka jest teraz sytuacja mniejszości w Szkocji, gdzie się wychowywałeś? Coś się zmieniło od czasu Twojej młodości?
Wydaje mi się, że teraz – nie tylko w Szkocji, ale szerzej, na Wyspach czy może nawet na Zachodzie – nie mamy jednej głównej mniejszości, na której piętnowaniu skupia się większość. Homoseksualiści, ludzie o innym niż biały kolorze skóry czy ludzie upośledzeni stoją w jednym szeregu. Każdy, kto nie jest przeciętnym członkiem społeczeństwa, jest narażony na odrzucenie. W ostatnim czasie społeczeństwo nieco dojrzało, widać pewien progres, ale wciąż jest jeszcze mnóstwo do zrobienia. W pierwszej kolejności trzeba zasypać różnice pomiędzy poszczególnymi krajami.
Taką pracę ma szansę wykonać Twój film. To prawda, że do zrobienia go namówił cię James McAvoy, grający główną rolę?
Nigdy mnie do tego nie namawiał (śmiech). Przyszedł do mnie z książką Irvine’a Welsha i powiedział, że na jej podstawie chciałby zrobić film i zagrać w nim głównego bohatera, a ja od razu zaakceptowałem jego propozycję. Po prostu wydawał mi się właściwym facetem na właściwym miejscu. To był słuszny wybór. Można więc powiedzieć, że James McAvoy zrobił za mnie casting, którego zwycięzcą i tak się okazał (śmiech). James jest cudownym człowiekiem. Ma bardzo wyraźną, krytyczną opinię na temat tego, co go otacza, społeczeństwa, w którym żyje. Sam mierzy się z tym, że wśród jego bliskich jest osoba upośledzona. Rozumie więc sytuację mniejszości i wie, na co są one narażone. Świetnie pojął dzięki temu swojego bohatera, będącego jego całkowitym przeciwieństwem.
Na zdjęciu: Therese Bradley, James McAvoy
Macie więc wspólny punkt widzenia na problemy nietolerancji.
Dlatego nie musieliśmy się w tej kwestii docierać, tylko od razu mogliśmy przystąpić do pracy. James ma bardzo szerokie horyzonty, więc kiedy go poznałem, od razu wiedziałem, że wie, czym jest tytułowy brud, o którym chcieliśmy opowiadać. Razem zastanawialiśmy się nad tym, że dziś każdy z nas chciałby uchodzić za osobę tolerancyjną. Ale nawet kiedy jesteśmy przedstawicielami mniejszości, często nie jesteśmy otwarci na innych. Heteroseksualni czarnoskórzy w Wielkiej Brytanii nienawidzą gejów, wyautowani biali geje w Londynie nienawidzą Pakistańczyków, heteroseksualni Brytyjczycy nie akceptują upośledzonej sąsiadki. To jakieś szaleństwo. Zawsze tkwi w nas ziarno nietolerancji, brudu. James doskonale o tym wie.
W filmie jest kilka scen, w których oglądamy Jamesa w wydaniu kobiecym, ale charakteryzatorzy nie do końca zmienili jego wygląd, od razu można poznać, że to mężczyzna. Taki był zamysł?
Zależało mi, żeby to nie było takie zero-jedynkowe przejście z mężczyzny w kobietę, dlatego nawet kiedy jego bohater staje się nią, wciąż zachowuje brodę i inne męskie atrybuty. James jest niesamowicie przystojnym mężczyzną. Ma świetną klatkę piersiową i nogi, więc nie trzeba było wiele retuszować (śmiech). Wiesz, że on nigdy wcześniej nie grał kobiety? Ale jest na tyle dobrym aktorem, że poradził sobie z tym bez najmniejszego problemu. Po prostu przeczytał scenariusz i się nią stał.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze