Wyrywanie z błogostanu
Sangaile, reż. Alanté Kavaïté
Tegoroczny festiwal nie przyniósł specjalnych odkryć ani objawień. Potwierdził, że w kinematografiach zachodnich „mniejszości seksualne” to temat już powszedni, choć wciąż jednak niszowy. Zaś w obrębie samego kina queerowego prym nadal wiodą filmy gejowskie. Jury Teddy’ego (złożone z organizatorów i organizatorek festiwali gejowsko-lesbijskich z całego świata) rzadko uwzględnia w werdyktach dzieła poświęcone relacjom kobiecym (fakt, że mniej ich niż dzieł o stosunkach męskich). W tym roku uznania jurorów nie zyskało nawet, nagrodzone uprzednio na festiwalu w Sundance, „Sangaile” litewskiej reżyserki, Alanté Kavaïté. Zignorowali oni także zabawną, nawiązującą do wczesnej twórczości Johna Watersa, a więc „jadącą po bandzie”, komedię z elementami musicalu, „Dyke Hard”. Szwedzka autorka, Bitte Andersson opowiada tutaj w pełnym przegięciu o lesbijskim zespole rockowym, który pragnie odzyskać dawną sławę. Dziewczyny postanawiają więc wystąpić w programie telewizyjnym, ale ktoś uporczywie chce im w tym przeszkodzić. Wystarczy wspomnieć, że bohaterki trafiają w pewnym momencie do więzienia rządzącego przez sadystyczną lesbę, gdzie jednym ze strażników jest chutliwy gej, który zakochuje się w Bestii, zakutej w łańcuchy i upozowanej na Hannibala Lectera. Ostentacyjnie wywalone zostają na ekran wszystkie możliwe stereotypy i fantazje z lesbijskiego i gejowskiego imaginarium. Taki camp jest już dzisiaj może „drugiej świeżości”, mnie jednak szczerze rozbawił, zwłaszcza że obejrzałem „Dyke Hard” na zakończenie męczącego festiwalu.
Nasty Baby, reż. Sebastián Silva
Główna statuetka Teddy’ego trafiła jednak do znaczenie mniej rozpasanego, ale też i pewnie bardziej prowokującego, filmu chilijskiego reżysera, Sebastiana Silvy (twórcy, pokazywanej w Polsce, „Służącej”) - „Nasty Baby” („Paskudne dziecko”). Sam Silva gra tu mieszkającego w Nowym Jorku artystę obsesyjnie pragnącego mieć dziecko ze swoim partnerem, które urodzi im ich najlepsza przyjaciółka. Krewni i znajomi wspierają parę w tych planach, jedynym elementem, który psuje sielski krajobraz jest sąsiad – agresywny, hałasujący od rana maszynką do usuwania liści, rzucający homofobiczne i seksistowskie komentarze. Człowiek ewidentnie zaburzony psychicznie i upośledzony społecznie.
W ostatnich sekwencjach „Nasty Baby” z komedii obyczajowej niespodziewanie przekształca się w thriller i choć to wolta mocno dyskusyjna, to jednak uwypukla ciekawą zmianę, jaka się dokonała w dobrych dzielnicach takich miast jak Nowy Jork. Kiedyś to „odmieńcy seksualni” byli tam czynnikiem niepożądanym, który należało usunąć „z obrazka”, teraz kimś takim stał się homofob. Pytanie, co zrobić z wrogim osobnikiem – ignorować? wyeksmitować? leczyć? zamknąć do więzienia? zabić? – choć abstrakcyjne z perspektywy wciąż szowinistycznej Polski, powinno jednak zakłócać nam sen o świetlanej przyszłości.
James Franco i Zachary Quinto w filmie I Am Michael, reż. Justin Kelly
Filmów idących pod prąd afirmacyjnej narracji, do jakiej kino LGBT zdążyło nas przyzwyczaić, było w tym roku więcej. Choćby, oparty na faktach, „I Am Michael” („Jestem Michael”), debiut Justina Kelly’ego. James Franco gra w nim autentyczną postać Michaela Glatzego, który z aktywisty gejowskiego zmienił się w pastora i działacza chrześcijańskiej prawicy, głoszącego, że homoseksualizm jest grzechem, a każdy gej to tylko chory heteroseksualista. Film nazbyt pobieżnie ilustruje dzieje bohatera, tym niemniej pokazuje, że tożsamość – zwłaszcza na tak bogatym w idee rynku jak amerykański – jest konstruktem, który można złożyć z dowolnych elementów. Ważne, by znaleźć do niego odpowiednio mocne, metafizyczne uzasadnienie.
Danielův svět, reż. Veronika Lišková
Jeszcze bardziej z błogiej równowagi mógł wytrącić dokument zrealizowany dla czeskiej telewizji (to dużo mówi o obyczajowej otwartości naszych południowych sąsiadów), zatytułowany „Danielův svět” („Świat Daniela”). Reżyserka Veronika Lišková towarzyszy z kamerą tytułowego dwudziestopięciolatkowi, który publicznie przyznał się, że jest pedofilem i kręcą go małoletni chłopcy. Nie chce nikomu wyrządzać krzywdy, nie chce robić niczego niezgodnego z prawem, deklaruje, że nie ogląda dziecięcej pornografii i nie ma życia seksualnego, ale jednocześnie nie chce sam zmagać się ze swymi pragnieniami, ze swą, jak twierdzi, orientacją. Chce być jawnym członkiem społeczności, która – w dozwolonych granicach – powinna pozwoli mu być sobą, realizować się na tyle, na ile jest to możliwe. Film konfrontuje nas z pożądaniami, o których istnieniu wolelibyśmy nie wiedzieć. I co teraz z nimi począć? Co począć z Danielem, który nic złego nie robi – za fantazje i inklinacje nie można przecież nikogo karać? Czy jego szczerość i odwaga nie jest w jakiś sposób godna szacunku, bo pozwala jawnie i wspólnymi siłami zastanowić się nad problemem, który istnieje i który nigdy nie zniknie, nawet jeśli zepchniemy go do najmroczniejszych zakamarków kultury? „Świat Daniela” nasuwa dużo trudnych pytań i nie daje łatwych odpowiedzi. Bulwersuje, wpędza w konfuzję – po tym znać, że to dobry film.
Jury jednak taktycznie pominęło go w werdykcie. Za najlepszy queerowy dokument uznany został, też ciekawy, „El hombre nuevo” („Nowy człowiek”) Alda Garaya – portret transseksualnej Stephanii, która kiedyś – jako Roberto - walczyła w szeregach Sandinowskiej partyzantki w Nikaragui, a dzisiaj, gdy jej dawni towarzysze sprawują władzę, walczy o przetrwanie i akceptację. Same nasuwają się analogie z osobą naszej Ewy Hołuszko, bohaterki solidarnościowej opozycji.
Zauważalna była, jak zwykle na Berlinale, reprezentacja azjatyckich filmów queerowych. Dwa filmy przyszły z Tajlandii – „How to Win At Checkers (Every Time)” („Jak za każdym razem wygrać w warcaby”) Josha Kima rozgrywa się na prowincji, gdzie za chwilę ma się odbyć pobór wojskowy (mający charakter losowania, do którego stają młodzi mężczyźni). Sugeruje ten film, że homofobia nie jest w Tajlandii problemem, problemem są korupcja i nierówności społeczne. Homofobia pojawia się za to w tajemniczej i nie do końca jasnej „The Blue Hour” („Niebieskiej godzinie”) Anuchy Boonyawatany, która z młodzieńczej gejowskiej „love story” zmienia się niespodziewanie w krwawy horror.
Eisenstein in Guanajuato, reż. Peter Greenaway
Obejrzeliśmy też dwa podobne w klimacie - bo subtelne i snujowate – filmy o młodzieńczym poszukiwaniu swej seksualności: tajwańskiego „Pijanego Tanatosa” („Thanatos, Drunk” ) Changa Tso-Chi i wietnamskiego „Dużego ojca, małego ojca i inne historie” („Big Father, Small Father And Other Stories”, reżyseria Phan Dang Di). Na antypodach tego melancholijnego kina stoi rozbuchany, dosadny i przegadany „Eisenstein w Guanajuanto”, w którym Peter Greenaway przedstawia swoją wizję wizyty reżysera „Pancernika Potiomkina” w Meksyku. Radziecki twórca miał tu nakręcić film „Que viva Mexico!”, ale Greenawaya bardziej od dylematów artystycznych i problemów związanych z produkcją interesuje romans Eisensteina z miejscowym lekarzem, (żonatym i dzieciatym) Palomino Canedo, który otworzył Rosjanina seksualnie. Co zresztą odbiło się niekorzystnie na twórczości autora „Strajku”, gdyż jej siłą napędową były dotąd seksualne frustracje Siergieja. Film nie ma już tej morderczej przewrotności, jaką miały wczesne dzieła Greenawaya, bywa irytująco dosłowny i nazbyt łatwo korzysta z postkolonialnych stereotypów („ognista” kultura latynoska versus niedźwiedziowaty Rosjanin ze stłamszonym libido), ale wciąż jest bezczelny (nie sądzę, by wyświetlono go w Rosji) i dowcipny. Oglądamy tutaj najzabawniejszą chyba scenę seksu analnego w dziejach kina, podczas którego bohaterowie prowadzą erudycyjną grę.
Swój nowy film – „Mariposa” („Motyl) - zaprezentował w Berlinie także, dobrze znany z outfilmu, Argentyńczyk Marco Berger. Podobnie jak w poprzednich dziełach (choćby w „Planie B” czy „Nieobecnym”), reżyser pokazuje napięcia seksualne (homo, ale też hetero), których, z różnych powodów, nie można „skonsumować”. Tym razem wpisuje je w cokolwiek wydumany koncept alternatywnych ludzkich losów niczym z „Przypadku” albo „Podwójnego życia Weroniki” Kieślowskiego.
Stories Of Our Lives, reż. Jim Chuchu
Z najcieplejszym przyjęciem publiczności spotkały się „Stories of Our Lives” („Historie naszego życia”) Jima Chuchu (wyróżnione Nagrodą Specjalną jury Teddy’ego). To pierwszy film z Kenii poświęcony problemom osób LGBT. Składa się z pięciu prostych opowieści - opartych na autentycznych relacjach i ujętych w podziwu godny formalny rygor i kunsztowne czarno-białe zdjęcia – których motywem przewodnim są niełatwe doświadczenia homoseksualne młodych Kenijczyków, konieczność zmagania się z homofobią otoczenia. Chociaż „Historie naszego życia” zostały zakazane w ojczystym kraju, twórcy byli w Berlinie pełni optymizmu. „Dziesięć lat nawet nie moglibyśmy pomyśleć o zrobieniu takiego filmu” – mówili. No cóż, w Polsce do tej pory nikt o czymś takim nie pomyślał, a i polskich filmów w queerowych zmaganiach Berlinale zabrakło (nagrodzone dwa lata temu Teddym „W imię…” wiosny nie uczyniło).
Kino queerowe okrzepło, powiedziałbym nawet, że nabrało burżuazyjnej stabilizacji. Ma swoich klasyków (tegoroczna ceremonia wręczenia nagród poświęcona była pamięci Rainera Wernera Fassbindera), swoich prominentnych przedstawicieli, swoją publiczność i swoich sponsorów. Ten mieszczański dobrobyt najlepiej widać właśnie podczas „godnej” i nudnej gali kończącej Teddy’ego. Na szczęście, filmy z queerowego nurtu wciąż od czasu do czasu próbują zakłócić dobre samopoczucie, wyrwać się z narracyjnych i myślowych schematów. Raczej pojątrzyć niż pocieszyć, bo właśnie o jątrzenie, o zakłócenie zawsze w kinie queerowym chodziło. Wielkich obrazoburców na horyzoncie nie widać, ale przecież nie codziennie może być rewolucja.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze