Do polskich kin i na stronę outfilm.pl trafia „Gerontofilia” - pierwsze dzieło Bruce’a LaBruce dystrybuowane w naszym kraju. Zanim je zobaczycie, poznajcie sylwetkę tego kontrowersyjnego kanadyjskiego twórcy.
Bruce LaBruce: pornograficznie i romantycznie
Lake (młodzieńczo żywiołowy, obdarzony powłóczystym spojrzeniem i ekranową prezencją Pier-Gabriel Lajoie) jest pozytywnie nastawionym do świata, ułożonym chłopakiem, którego optymizmu nie jest w stanie zburzyć nawet matka alkoholiczka. Poznajemy go w momencie zaręczyn z Desiree (świetna Katie Boland), skrajną feministką, tak skrajną, że aż karykaturalną, co czyni ją jednakowoż postacią sympatyczną, ponieważ reżyser zupełnie zamierzenie wkłada w jej usta absurdalnie zabawne tezy, jak choćby tę o pamiętnych sklepowych kradzieżach Winony Ryder jako aktach feministycznych. Gdyby poprzestać na tych postaciach, otrzymalibyśmy tuzinkowy „niezależny” romans z życia wielkomiejskiej młodzieży. Ale że LaBruce szczęśliwie nie poprzestaje, młody bohater okazuje się wielbicielem wiekowych, pomarszczonych ciał, do czego sam, na oczach widzów, dochodzi stopniowo, starając się przekuć początkową negację w akceptację. Lake zaprzyjaźnia się z Melvynem Peabodym (dystyngowany i swojski zarazem Walter Borden, weteran kanadyjskiego teatru), osiemdziesięciolatkiem, który z powodzeniem mógłby zastąpić Waltera Matthau lub Jacka Lemmona na planie „Dwóch zgryźliwych tetryków”. Odurzony nadmiarem leków, jakimi są faszerowani mieszkańcy domu starców, pan Peabody za sprawą nowego towarzysza zamienia tabletki na wino, rozgrywa partyjki rozbieranego pokera i planuje podróż nad ocean. Słowem, o krok przed śmiercią niespodziewanie odżywa. Fascynacja chłopaka przechodzi tymczasem z platonicznej w erotyczną.
Entuzjastycznie przyjęta na Zachodzie „Gerontofilia”, w Polsce niewątpliwie skonfunduje obie strony „barykady”. Heteryków - i to nie tylko niedzielnych widzów, ale nawet tych wyrobionych, „postępowych”, brylujących w towarzystwie atencją dla „Tajemnicy Brokeback Mountain” czy „Obywatela Milka” - może mimo wszystko odrzucić love story w takim ujęciu. Cóż, że klasyczne w formie, profesjonalnie zagrane, znakomicie zrealizowane (piękne zdjęcia Nicolasa Canniccioniego), skoro wciąż „za mocne” dla społeczeństwa dopiero co oswajającego się z „homo”, toteż z homo gerontofilskim, „ponadprogramowym”, mogącego sobie zwyczajnie nie poradzić. Wszak dochodzi tu jeszcze problem ageizmu, szczególnie nasilonego w dobie kultury Photoshopa, „czterdziestki jako nowej dwudziestki” i zaklinania rzeczywistości za pomocą botoksu bądź kolagenu. Oto przed nami młodziak zapatrzony w starego dziada, bynajmniej nie dla kasy zresztą, trochę dla seksu, ale przede wszystkim duchowo, lirycznie... że jak?! Nie do pomyślenia!
Co więcej, nie do pomyślenia może być „Gerontofilia” także dla samych odbiorców LGBT, tudzież fanów reżysera. No bo jak to, film Bruce'a LaBruce'a, w którym nie jesteśmy nurzani co i rusz w krwi i spermie? Żadnego hardkorowego porno, postaci spoza marginesu, rozmaitych parafilskich zachowań ukazanych z całą dosłownością, żadnych delikwentów uprawiających fellatio z karabinem i zombiaków spuszczających się na swe uprzednio spenetrowane od tyłu ofiary? Zamiast tego melodramat utrzymany w lekkim, komediowym tonie, podający kontrowersyjny temat w możliwie najbardziej przystępnej formie, wyraźnie ukierunkowany na dotarcie do jak najszerszej publiczności. Zatwardziali miłośnicy mają prawo się zżymać, ale może właśnie na tym polega wywrotowość LaBruce'a? Bo i ile razy można łamać tabu w ten sam sposób, nie wychylając się z podziemia i klepiąc kolejne pornohorrory o anusach żywych trupów, nawet jeśli bogate w podteksty właściwe kinu arthouse'owemu. Naturalnym krokiem w karierze każdego twórcy jest, a przynajmniej powinna być, chęć wyjścia poza własną enklawę. Choćby po to, by nie skończyć na wyważaniu otwartych drzwi, do czego LaBruce powoli się zbliżał. W tym wypadku wypada więc tylko przyklasnąć, tym bardziej że nie ma tu mowy o komercjalizacji, projekt powstał w dużej mierze dzięki crowdfundingowej platformie Indiegogo; autor nie odcina się też bynajmniej od wcześniejszej twórczości. Jednakowoż znajduje w sobie sowite pokłady autoironii, kpiąc na przykład z własnego przywiązania do tematów BDSM w scenie, gdy Lake wyznaje dziewczynie, że „może mieć fetysz”. „Masz na myśli coś jak skórzane zabawki?”, pyta ona. „Nie, nie jest aż tak źle”, pada odpowiedź. Innym razem z kolei nasz wrażliwy pielęgniarz zostaje nazwany przez narzeczoną „świętym”, i to w kontekście, który każe się domyślać, że LaBruce ma doskonałą świadomość „świętoszkowatości” swojego nowego filmu w stosunku do uprzednich dokonań. Cóż, na tle innych twórców LGBT, którzy wypłynęli na fali „new queer cinema” z początku lat 90., Bruce LaBruce jest tym, do którego określenie „święty” pasuje najmniej. Ba, nawet w grupie artystów z nurtu „homocore”, którego zresztą jest prekursorem, stanowi przypadek ekstremalny.
Przyszedł na świat dokładnie przed półwieczem, jako Justin Stewart, w dzielnicy Southampton w kanadyjskim Ontario. Dzieciństwo sam nazywa „idyllicznym”, jako delikatny nastolatek był już znaną w okolicy „ciotą”, co uwierało go na tyle, by w wieku lat dwudziestu wejść z impetem w queerowy światek jako współwydawca i redaktor kontrkulturowego gejowskiego fanzinu „J.D.”. Pod koniec lat 80. zaczął kręcić na taśmie 8 mm amatorskie krótkometrażówki o tak znamiennych tytułach, jak „I Know What It's Like to Be Dead” czy „Boy/Girl”. Już pierwszy pełny metraż, zrealizowany w 1991 roku „No Skin Off My Ass”, przyniósł mu rozgłos wykraczający poza lokalne podwórko. Klimatyczny czarno-biały film opowiadał o związku fryzjera-punka (w tej roli sam LaBruce) z dziwnie nieśmiałym skinheadem (Klaus von Buecker), a zaczynał się wyimkiem z „Owego chłodnego dnia w parku” (1969) Roberta Altmana, który zresztą, jeśli wierzyć LaBruce'owi, miał przemożny wpływ na jego twórczość, podobnie jak John Cassavetes i Jerry Schatzberg. Kilka lat później „No Skin Off My Ass” pojawił się we francuskich kinach, a w 2005 roku spotkało go nie lada wyróżnienie w postaci pokazu w Chinach podczas Hong Kong Lesbian and Gay Film Festival. Debiut LaBruce'a zapisał się także w historii jako ulubiony film Kurta Cobaina.
W 1994 roku Kanadyjczyk pokazał swój drugi film długometrażowy, quasibiograficzny „Super 8 ½”, opowiadający o przebrzmiałym gwiazdorze porno (LaBruce), który upatruje szansy na powrót w blasku jupiterów dzięki współpracy z lesbijską reżyserką amatorskich dokumentów (Stacy Friedrich). Ta jednak bezpardonowo go wykorzystuje. Satyryczna trawestacja najsłynniejszego dzieła Felliniego była pokazywana na festiwalach kina niezależnego na całym świecie i ugruntowała pozycję LaBruce'a jako jednego z najciekawszych młodych twórców LGBT.
"Hustler White" (1996)
Dwa lata później LaBruce zwarł szeregi z niemieckim reżyserem Rickiem Castro i tak powstał „Hustler White”, jeden z najbardziej osobliwych hołdów dla złotej ery Hollywood. Bohaterem jest scenarzysta (LaBruce) zakochany w męskiej prostytutce (Tony Ward) z bulwaru w Santa Monica, a film odwołuje się zarówno do „Bulwaru Zachodzącego Słońca” (1950) Billy'ego Wildera, jak i „Co się zdarzyło Baby Jane?” (1962) Roberta Aldricha. Jest przy tym pierwszym filmem LaBruce'a obfitującym w wyjątkowo mocne, brutalne sceny seksu, włącznie z niesławną sceną analnej penetracji kikutem amputowanej nogi.
„Hustler White” okazał się jednak tylko wprawką przed regularnym pornosem „Skin Flick” (1999), zrobionym w koprodukcji z Niemcami, jednakże w stylu nawiązującym do pornografii lat 60. i 70. oraz z właściwym LaBruce'owi przymrużeniem oka. Niemniej dużo lepsza była kampowa komedia erotyczna „The Raspberry Reich” (2004), uhonorowanadwiema nagrodami na festiwalu w Melbourne przewrotna opowieść o barwnej grupie terrorystów wszczynających rewolucję przeciwko... heteroseksualizmowi.
"Otto, czyli niech żyją umarlaki" (2008)
W 2008 roku powstał pierwszy film LaBruce'a wyświetlony w polskim kinie, podczas krakowskiego festiwalu Kultura dla Tolerancji. „Otto, czyli niech żyją umarlaki” („Otto; or Up with Dead People”) stanowi miks tak różnych gatunków, jak horror gore, burleska czy zaangażowany film młodzieżowy spod znaku Gusa Van Santa. Tytułowy Otto jest zombie-gejem, który snuje się bez celu po Berlinie, dręczony niezrozumiałymi (bardziej dla niego, mniej dla widza) retrospekcjami. Trupia tematyka spodobała się LaBruce'owi na tyle, że wrócił do niej już w kolejnym filmie, „L.A. Zombie” (2010), na który fundusze wyłożyły firmy z Niemiec, Francji i USA. Spodziewano się sukcesu artystycznego, skończyło się na najniżej ocenianym, zarówno przez krytyków, jak i fanów, filmie LaBruce'a, nonsensownej artystowskiej obscenie o upośledzonym bezdomnym (Francois Sagat), który we własnym mniemaniu jest zombiakiem z innego wymiaru, potrafiącym przywracać zmarłych do życia, by następnie z nimi spółkować. Doprawdy, co za dużo, to niezdrowo; „Gerontofilia”, jako się wcześniej rzekło, nadeszła we właściwym czasie, by uchronić arcyoryginalnego niegdyś autora przed autodestrukcją, a przynajmniej autoparodią. Queerowy świat potrzebuje Bruce'a LaBruce'a - kontestatora i prowokatora, rzecznika outsiderów i fetyszystów wszelakiej maści, duchowego brata Johna Watersa - ale niekoniecznie potrzebuje kolejnego zombie-pornosa podpisanego przez artystę tej miary.
„Gerontofilię” można oglądać na OutFilmie już w dniu premiety kinowej (od 3 października), natomiast wcześniejszy film LaBruce'a, „Otto, czyli niech żyją umarlaki” będzie dostępny od 10 października. Zapraszamy! (red.)
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze