Czekając na krytykę
„Od razu wiedziałam, że jesteś gejem. Jesteś z kimś w związku?” – pyta bohaterka „Czekania” („L’attesa”) Piera Messiny, grana przez Juliette Binoche, dopiero co poznanego chłopaka. „Od poniedziałku do piątku tak” – odpowiada dwudziestoparolatek. To znamienny przykład podejścia do kwestii LGBTQ w prezentowanych na 72. MFF w Wenecji filmach.
Odmienna niż heteroseksualna orientacja nie podlega już w kinie ani analizie, ani krytyce. Filmowcy nie angażują się też w emancypację osób LGBTQ, nie stawiają na ich dziwność. Cieszy mnie, że najstarszy festiwal świata wygrał film „Z daleka” („Desde alla”) Lorenza Vigasa. Nie dlatego, że jego bohaterami są wenezuelscy homoseksualności, a dlatego, że to – po prostu – najlepszy film spośród obrazów ścigających się w tym roku o Złotego Lwa. Co w nim ujmującego? Na pewno nie historia. Tę w kinie widzieliśmy już wielokrotnie. Oto pięćdziesięcioletni mężczyzna płaci za seks młodym chłopakom. Seks jako usługa nie stanowi jednak tematu filmu. Istotniejsza od refleksji na ten temat stała się wiwisekcja potrzeb. Kiedy na swojej drodze Armando spotka buńczucznego Eldera, obudzą się w nim ojcowskie uczucia.
Nie widziałem w kinie tak dobrze pokazanej niepewności. Przez długi czas nie mamy pojęcia, w co grają bohaterowie. Obaj patrzą na siebie pożądliwym wzrokiem, z drugiej strony – obaj widzą w swoim spotkaniu szansę na nowe życie. Elder dostaje możliwość wyjścia „na ludzi”, Armando zyskuje kogoś, kim może się opiekować i kto opieką może mu się odwdzięczyć. Scena łóżkowa tej dwójki wcale tego napięcia nie rozładowuje. Jeszcze bardziej gmatwa sytuację, która przyjmuje nieoczekiwany obrót w finale. To film o złudzeniach, zabawie uczuciami, wykorzystywaniu i zakochaniu. Ale nie tym egzaltowanym, jakie znamy z komedii romantycznych, ani dramatycznym, rodem z melodramatów. To jakby świadectwo impasu, a zarazem – paradoksalnie – odwagi wenezuelskich mężczyzn, wyrosłych w kulturze macho. Z jednej strony pogardzają swoim homoerotycznym pożądaniem. Z drugiej – bez problemu idą razem na wesele, pokazują się publicznie. Do końca pozostają hardymi mężczyznami. W tym związku obaj partnerzy noszą spodnie, nawet kiedy je zdejmują. Bolesne analne rozdziewiczenie także znoszą „po męsku”, z zaciśniętymi zębami. Jednocześnie film pozostaje niewygodny, miesza porządki: granica między relacją synowsko-ojcowską a seksualną jest niedostrzegalna. Nie wiemy, kiedy obowiązuje który porządek. Figura ojca jest podniecająca dla syna i na odwrót. Ten policzek wymierzony patriarchatowi zostawia rumieniec na twarzy widza.
„Z oddali” nie miało konkurentów. Pozostałe filmy, w których przewinęły się postacie LGBTQ, nie były w stanie się z nim ścigać. Zamiast analizować, pokazywały. Zamiast zagłębiać się, ślizgały się po powierzchni. Jak w nagrodzonej Queer Lion dla najlepszego filmu „Dziewczynie z portretu” Toma Hoopera. Film to ładny i sympatyczny, dobrze się go ogląda dzięki naturalnemu Eddiemu Redmayne’owi. Aktor wciela się w Einera Wegenera, malarkę, kobietę zaklętą w ciele mężczyzny w Szwecji lat 20. XX wieku. Einer zdobędzie się na operację zmiany płci. Jako pierwsza osoba na świecie. I wszystko fajnie, tylko jakoś trudno w podparty faktami scenariusz uwierzyć. Einer nie doświadcza większych przeciwności losu. Homofobia do Szwecji jeszcze, zdaje się, nie dotarła, a wyrozumiałość zakochanej w nim (ważne: w nim) małżonki – wspierającej go/ją do końca – jest nieprzekonująca. Z filmu wynika, że jeśli urodzić się transseksualistą, to tylko w Szwecji 100 lat temu. Z drugiej strony – gdyby olać realizm – takie przedstawienie problemu można potraktować jako interesujący wyłom w kinie głównego nurtu. Skoro tak paląca kwestia jest pokazana w malowniczy sposób (Hooper znów zadbał o jakość kadrów, urodę krajobrazów i żywość kolorów – w stroju i scenografii), to zapewne dotrze do większej liczby widzów. Tym bardziej, że Einer to nie dziwak, ani część marginesu, nie odstaje od społeczeństwa. Jest normalny. Przez duże n. Transseksualiści są fajni i sympatyczni. A jacy urodziwi! Nawet masowy widz nie będzie miał problemu, by sympatyzować z Einarem.
Ja wolałem jednak sympatyzować z Mickey’em (świetny Kacper Olszewski), bohaterem interesującego debiutu Kuby Czekaja „Baby Bump”, który jurorzy Queer Palm wyróżnili. Mickey przeżywa nie lada dramat: ma kilkanaście lat i przestaje panować na swoim ciałem. Nie dość, że penis nieoczekiwanie sztywnieje mu, kiedy chłopak widzi nagą matkę, to jeszcze ma ogromne odstające uszy. Uszy wcale nie są takie wielkie (w zderzeniu z penisem wręcz maleńkie), ale jednak: nastoletnia obsesja właśnie tak każe mu je widzieć. Doskonale pamiętam ten czas, kiedy skupienie na swoich defektach było tak dojmujące, że odbierało chęć do życia. Marzyło się o zmianie, o poprawie, o ulepszeniu, ukryciu tych skaz, które najczęściej widzimy tylko my sami. Życie nastolatka dyktują paranoja i obsesja. Obsesja seksu, z którym wszystko się kojarzy: butelka, ołówek, patyk. Czekaj właśnie z tego poziomu opowiada swoją historię. Montuje sceny ze skojarzeń, ochoczo (i świadomie) korzysta z hiperboli. Ten film podzielił publiczność – to frazes, ale tak właśnie było. Jedni „Baby Bump” wychwalali, drudzy obrzucali pomyjami. Szkoda, że tego odważnego głosu nie przyjęto do konkursu głównego w Gdyni. Takie queerowanie dobrze by temu festiwalowi zrobiło. Tym bardziej, że nie jest to przykład filmu queerowego sensu stricte. Wszak bohater jest heteroseksualny, wątków LGBT w „Baby Bump” brak. Jego dziwność i odmienność tyczy się tożsamości, jej budowania, podważania, odrzucania i drogi do akceptacji. Ciało staje się w nim dziwnym partnerem, z którym trzeba wejść we właściwą relację, ułożyć się z nim, poślubić i pozostać z nim póki śmierć nas nie rozłączy. Czekaj nie ma wątpliwości: każdy z nas był kiedyś w takim queerowym związku.
Na koniec – ku przestrodze – trzeba wspomnieć o miałkim filmie, przeznaczonym dla masowego odbiorcy. To francuskie „Lolo”. Julie Delpy nie tylko go wyreżyserowała, ale też obsadziła się w nim w głównej roli. Tu przy odrobinie chęci można by pokusić się o analizę relacji, w jakiej jej bohaterka jest ze swoim synem, pięknym jak obrazek, tytułowym Lolo, obdarzonym ciałem Vincenta Lacoste’a. Mnie ta relacja jednak niewiele obeszła, a jedyne, co z tego filmu zapamiętałem (choć chciałbym zapomnieć), to jeden dowcip. Bohater opowiada przyjacielowi, że dziewczyna, która wpadła mu w oko okazała się lesbijką, on zaś jej powiedział, że jest absolutnie tolerancyjny i nie ma nic przeciwko lesbijkom. Ja mam jednak wiele przeciwko takim dowcipom, choć próbują punktować nasze opętanie na punkcie poprawności politycznej. Nie chodzi o to, że nie są śmieszne (część wymagającej weneckiej publiki – o zgrozo! – zaśmiała się), ale o to, że w żaden sposób nie są wywrotowe. Żeby chociaż kogoś obrażały, żeby chociaż były niepoprawne. Nic. Są tak samo miałkie, jak cały ten film. To paradoks, że na złość zapisał mi się pamięci. W tym kontekście przywołany na początku dialog z „Czekania” można byłoby uznać za homofobiczny, pracujący na stereotyp puszczalskiego geja. Daj bóg, by tak było! Bo skoro osoby LGBTQ zostały już przez kino przetrawione do tego stopnia, że ich obecność na kinowym ekranie nie wywołuje u zachodnich widzów emocji, najwyższa pora pograć im na nosie, wypunktować ich styl życia, nie zawsze przecież przykładny, odkryć grzechy i przewinienia, które nie są mniejsze niż u hetero. „Czekanie” to żaden krok w tym kierunku, trudno mówić nawet o podsyceniu apetytu. Mnie jednak zachęcił do czekania. Póki co jarzmo politycznej poprawności pęta jeszcze filmowców, zdających się myśleć, że skoro LGBTQ ledwo się w kinie wyemancypowali, za wcześnie na ich krytykę. Ale może za rok?
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze