"Styl to znajomość siebie" - o aktorstwie Xaviera Dolana
„Nie miałeś okazji poznać Michaela?” – pyta dr Toby Green w „Pieśni słonia” (2014) Charlesa Binamé. Odrobinę niepokojąco się przy tym uśmiecha. „Już drugi raz ktoś mnie dziś o to pyta” – dziwi się dr Craig Jones, jeden z drugoplanowych bohaterów filmu, w którym Xavier Dolan wciela się w niestabilnego emocjonalnie i psychicznie Michaela. Kusi, by w tych samych słowach zapytać o znajomość młodego Kanadyjczyka. Czy ci, którzy nigdy nie widzieli go na ekranie, ani nie słyszeli tembru jego głosu, zrozumieją emocje, jakie wywołuje ten 26-latek – laureat sześciu nagród w Cannes? Miałam okazję poznać Dolana w Wenecji, gdzie wyreżyserowany przez niego „Tom” (2013) został uhonorowany Nagrodą Międzynarodowej Federacji Krytyki Filmowej. Spotkaliśmy się w upalne popołudnie podczas wywiadu. Dolan usiadł przy stole między piątką dziennikarzy. Skupił na sobie całą uwagę. Niewysoki, szczupły, onieśmielony, na pierwszy rzut oka trochę neurotyczny. Nie wysiedział pięciu minut. Grzecznie wszystkich przeprosił mówiąc, że musi się przebrać. Zielono-grafitową koszulkę zamienił na fioletową. Nie bez powodu, ale chyba nie dlatego, że było mu gorąco. W tej drugiej wyglądał znacznie lepiej. A czy stylizacja nie liczy się ponad wszystko?
W filmach i aktorstwie Dolana styl to rzecz pierwszoplanowa. W życiu chyba też. Zazwyczaj takie zacieranie granic między życiem a sztuką to świadectwo pewnej nadwrażliwości i wielkiego talentu. Jego ofiarą padły takie gwiazdy jak Marilyn Monroe, Kurt Cobain czy Amy Winehouse. Nieprzypadkowo Dolana przywykliśmy określać mianem Wunderkind i, odkąd udowodnił, że nie jest bohaterem jednego spektaklu, przemysł filmowy chyli przed nim czoła. Dziś trudno powiedzieć, czy jest lepszym scenarzystą, reżyserem czy aktorem i nie do końca też wiadomo, który moment w jego życiu uznać za realny początek kariery.
Dolan naturalnie zwrócił na siebie uwagę, kiedy w wieku dziewiętnastu lat pokazał w Cannes swój pełnometrażowy debiut. „Zabiłem moją matkę” (2009) nagrodzono ośmiominutową owacją na stojąco, uhonorowano trzema nagrodami i sprzedano do dystrybucji do ponad dwudziestu krajów. Film o dojrzewającym chłopaku, który ma trudną relacją z matką i próbuje rozliczyć się z dzieciństwem Dolan wyprodukował jednak za pieniądze, które zarabiał od czwartego życia jako aktor. Występował w telewizyjnych operach mydlanych i reklamach promujących sieć aptek. W rozmowie z aktorką Jessiką Chastain opublikowanej w „Interview Magazine” wspomina, że na ulicach zachodziły mu drogę staruszki znające go z aptecznych bilbordów i z czułością, jaką tylko babcie miewają dla wnuków, szczypały go w policzki. Aktorstwo było w jego artystycznym życiu doświadczeniem inicjacyjnym i ani na chwilę nie zeszło na drugi plan. W swoim reżyserskim debiucie Dolan zagrał główną rolę i pewnie nikt nie zrobiłby tego lepiej. Emocje, które odgrywa na ekranie są związane z sytuacjami, jakie przeżywa na co dzień. Widać to w jego gestach, grymasach i spojrzeniach. Czasem ujawniających sporą niepewność, często bardzo przenikliwych lub psotnych. Podczas weneckiego wywiadu Dolan powtarzał, że w swoje filmy wierzy bardziej niż w siebie. „Miewam wątpliwości; zdarzają mi się momenty, kiedy tracę grunt pod nogami. Moje filmy są bardzo osobiste, kiedy ludzie ich nie lubią, mam wrażenie, że nie lubią mnie... ale zabraniam sobie o tym myśleć. Istotą jest praca, praca i jeszcze raz praca. Dzięki niej mogę się stawać lepszym artystą, a w konsekwencji i lepszym człowiekiem” – mówił.
„Jego horyzonty wydają się pokrywać z horyzontami postaci” – pisał o Dolanie Michał Walkiewicz w tekście „Prymus w świątyni fetyszy” i trudno się z nim nie zgodzić, skoro sam aktor potwierdza taki stan rzeczy. Kiedy z perspektywy czasu ogląda się filmy, w których grał, widać, że nie zawsze z łatwością odnajdywał się w historiach reżyserowanych przez innych. Najlepszym tego przykładem są „Dobrzy sąsiedzi” (2010) Jacoba Tierneya, w których pojawił się w epizodycznej roli. Jego kreacja Jean-Marca, brata jednego z głównych bohaterów, była nieśmiała, niepewna; on sam był jakby nietutejszy. A może Dolan gra tu siebie sprzed lat? Postać, która wymaga dopracowania, wystylizowania, wypolerowania i uczesania? W pełnej krasie aktor pokazuje swój charakter jeszcze w tym samym roku, ale we własnym filmie. W 2010 roku na ekrany trafiają świetnie przyjęte przez krytykę „Wyśnione miłości”, a wraz z nimi – Francis. Nienagannie ubrany, nieszczęśliwie zakochany, jednocześnie trochę wycofany i brylujący na imprezach. Nie sposób przejść obok niego obojętnie. Dolan uwodzi widzów urokliwą nieśmiałością, której użycza swoim bohaterom. Wszyscy są nadwrażliwi i empatyczni. Świat wokół nich jest odzwierciedleniem sposobu, w jaki postrzegają rzeczywistość; tak jak filmy Dolana są wyrazem zajmujących go emocji, problemów i pytań.
„Rozedrgany, miejscami sentymentalny, a miejscami wściekły, zarówno naiwny, jak i przekorny” – w tych samych słowach pisał o „Tomie” (2013) i o Dolanie Jakub Socha. Krytycy też zacierają granice, bo trudno zachować się inaczej i szukać dychotomii w tym, co zrośnięte. Nie ma żadnej ironii w fakcie, że w filmie o geju, który przyjeżdża na farmę prowadzoną przez matkę i brata zmarłego kochanka, nad lokalnym barem wisi neon „The Real Thing”. Realizm to pozornie ostatnia rzecz, która przychodzi do głowy w kontekście wystylizowanych filmów i ról Dolana. Może to błąd? Czy właśnie nie specyficzny realizm ujawnia się z wielką siłą poprzez emocje, jakie Dolan kreuje na ekranie? W „Tomie” gra młodego mężczyznę, który ląduje na kanadyjskiej wsi, cierpi po odejściu partnera i znajduje emocje, które go przerastają. W niektórych momentach „Tom” przypomina thriller spod znaku Alfreda Hitchcocka, a Tom-Xavier bohatera, który mierzy się z realną psychozą. „Rozumiem gniew, wyobcowanie, nieprzystosowanie wszystkich moich bohaterów do społeczeństwa. Wybieram bliskie mi tematy. Sam byłem dziwnym dzieciakiem. Lubiłem się przebierać, grać różne role” – mówi w rozmowie z Krzysztofem Kwiatkowskim. Jego zaangażowanie w kreowane postaci jest zaraźliwe. Dolan jest mistrzem w budowaniu atmosfery. Łączenie roli scenarzysty, reżysera i aktora bywa karkołomnym zadaniem, ale dzięki sposobowi, w jaki Dolan-aktor oddziałuje na swoich ekranowych partnerów, udaje mu się panować nad założeniami, które ma Dolan-reżyser.
„Nie wiem, czy potrafiłabym komukolwiek wytłumaczyć, jak wyobrażam sobie [graną przez siebie] postać. Odgrywając jakąś scenę, mogłam wpływać na innych aktorów, prowadzić ich, narzucać pewien klimat, intensywność gry. Paradoksalnie w ten sposób łatwiej było mi reżyserować” – twierdzi Natalie Portman, autorka scenariusza, reżyserka i odtwórczyni głównej roli w ekranowej adaptacji „Opowieści o miłości i mroku” Amosa Oza. Widzę, jak pod podobnymi słowami podpisuje się Dolan. W jego najbardziej ambitnym i – choć moim zdaniem niesłusznie – najbardziej krytykowanym filmie „Na zawsze Laurence” (2012) Dolan nie gra, ale pojawia się i znika w mgnieniu oka. Łatwo ten moment przegapić, ale to nic, bo jego charakter i styl mają wszyscy wokół. Jesteśmy na balu, który pęka w szwach od modnych kreacji. Goście toną w jedwabiach i satynie, uginają się pod ciężarem makijaży i fryzur.
„Gore Vidal mówił, że »styl to znajomość siebie«. I to prawda. Trzeba mieć własne spojrzenie na świat, być świadomym sposobu, w jaki się krzyczy, płacze, mówi. Potem wystarczy być temu wiernym” – przekonuje Dolan. Scena na balu nie wywołuje poczucia nadmiaru. Jest elegancka, bo wszystko tu do siebie pasuje jak mandarynkowy sweter do słomianego kapelusza – prezentów, które Nicolas (Niels Schneider) bohater „Wyśnionych miłości” dostaje od zakochanych w nim przyjaciół, Francisa (Dolan) i Marie (Monia Chokri). Jak Dolan pracuje z aktorami i swoimi ekranowymi partnerami? Twierdzi, że dzieli się ideami i kiedy wchodzi na plan nie reżyseruje aktorów w sposób, w jaki robiłby to reżyser. Pokazuje im, jak sam zagrałby daną scenę. W wywiadach tłumaczy, że bez aktora scenografia, kostiumy, kamera i historia nic nie znaczą. Aktor to w jego filmach dyktator. Kształt świata zmienia się z każdym jego drgnieniem. Taki wpływ na rzeczywistość ma Michael w „Pieśni słonia”.
W filmie belgijskiego reżysera Dolan wciela się w postać, która manipuluje uczuciami wszystkich dookoła – pielęgniarki (Catherine Keener) i dr Greena, psychiatry na zastępstwie (Bruce Greenwood), który usiłuje dowiedzieć się , co stało się z jego poprzednikiem. Typowa dla Dolana stylizacja postaci ma tu wymiar słownych gierek. Michael nie zmienia kostiumów, ale Dolan świetnie gra na różnych emocjach. Irytuje, by chwilę później wzbudzić fascynację. Myli tropy, kłamie i zwierza się, ale z jego wyrazu twarzy nie sposób odgadnąć, którą z tych rzeczy robi w danej chwili. Dolan jest w tym świetny, bo Michael w filmie Charlesa Binamé to postać, która mimo swojej niestabilności – precyzyjnie reżyseruje wymyślone przez siebie widowisko. Pielęgniarka i dr Toby Green tańczą, jak im Michael-Xavier zagra. Kto inny lepiej wcieliłby się w rolę wodzireja niż Dolan? W prologu filmu widzimy chłopca biegającego za kulisami, przesiąkniętego operowym patosem. Miłością do kostiumu, ułudy, zabawy, kiczu i feerii barw. Znów zaciera się granica między światem Dolana a rzeczywistością kreowanej przez niego postaci. Czy to nas jednak jeszcze dziwi?
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze