Na ekrany polskich kin wchodzi zwycięzca festiwalu w Rotterdamie, film „Coś się musi stać”. Przeczytajcie rozmowę z jego reżyserem, Esterą Martinem Bergsmarkiem.
Patriarchat to fikcja!
ANNA BIELAK: Premierę „Coś się musi stać” (2014) poprzedziła realizacja kreacyjnego dokumentu „She Male Snails” w 2012 roku. Pracowałeś nad nim wspólnie z Eli Levén, z którą napisałeś później scenariusz „Coś się musi stać”; w obu filmach sportretowałeś bohatera, który utkwił pomiędzy płciami.
ESTER MARTIN BERGSMARK: „She Male Snails” to oniryczna, poetycka fantazja. Nie powiedziałbym, że to historia o człowieku, który utkwił między jedną a drugą płcią. To opowieść o kimś, kto jest poza nimi; kto ma odwagę iść dalej i burząc status quo zaprzeczyć klasycznym, binarnym podziałom. Podział na to, co męskie i damskie to już historia! Seksualność może się manifestować na różne sposoby i moim zdaniem jest w tym więcej prawdy i naturalności, niż w upychaniu tożsamości płciowej do jednej z dwóch szufladek. Wolność ekspresji pozwala żyć pełniej.
Indianie Nawaho wierzą, że trzecia płeć istniała od zawsze na równi z dwiema, które zachodnia cywilizacja uważa za naturalne.
Myślę, że cywilizacja zatacza krąg, porzucamy wiele z tego, co przyswoiliśmy po drodze i powoli wracamy do korzeni.
Jak ty definiujesz siebie?
Nie jestem w stanie udzielić ci konkretnej odpowiedzi. Nigdy nie byłem i chyba nigdy nie będę. Nauczyłem się akceptować to, że cały czas się zmieniam – trochę jak obrazek w kalejdoskopie. Moja tożsamość płciowa jest w stanie ciągłego kształtowania i przeobrażania się. Dawniej mocno akcentowałem kobiecą stronę swojej natury, dziś mój wizerunek jest bardziej męski. Czasem myślę jednak, że codzienne życie to fikcja, a fikcyjna rzeczywistość jest autentyczna. Mógłbym żyć prawdą, którą zaklinam w swoich filmach, a na co dzień grać faceta! Czy tak nie byłoby prościej? Z drugiej strony wyglądam trochę androginicznie i ten brak przymusu, by się konkretnie definiować, daje mi największą pewność siebie.
W „Coś się musi stać” łączysz fikcję – typowy gatunkowy melodramat – z dużym realizmem, pewną przypadkowością zdarzeń. To założenie, które stało już u podstaw scenariusza czy moje subiektywne wrażenie?
„Coś się musi stać” to w dużej mierze film o tęsknocie. Sebastian – Ellie [Saga Becker] i Andreas [Iggy Malmborg] to romantycy, którzy podświadomie pragną być ze sobą i chcą zatrzymać chwile, które dają im szczęście. Po głowach krążą im powidoki scen z melodramatów i pięknych miłosnych historii. Sami chcieliby przeżyć podobną. Sebastian, którego codzienne życie składa się z nudnej pracy i jest ufundowane na bezrefleksyjnym powtarzaniu rutynowych czynności, szuka czegoś prawdziwego; silnych emocji, które wyrwą go z marazmu. Kiedy poznaje Andreasa i przedstawia się jako Ellie jego pragnienia i sny nabierają realnych kształtów. W filmie jest też dużo dosłownie pojętego realizmu: dźwięków, cielesności, seksu. Spotkanie i emocje, które pojawiają się wraz z nim przekonują Sebastiana, że jego kobiecość nie jest czymś, czego należy się wstydzić lub przed czym wypada uciekać. Kobiecość Sebastiana – która pojawia się niejako od święta – jest prawdą; męskość – z jaką obcuje na co dzień – to fikcja. Patriarchat to fikcja!
Prowokujesz zderzenie obu światów, bo bez niego nie sposób zauważyć ich istnienia i różnic, które są między nimi?
Zderzenie wywołuję burzę, ale po niej pojawia się słońce. I tęcza. Jakość dodana [śmiech]. Nie chodzi mi o prowokacje ani o eksperymenty. Zawsze staram się być po prostu szczery wobec widzów i uczciwy względem siebie samego. To inni imputują na mnie rozmaite kategorie. Kiedy pracuję nad realizacją osobistych historii, staram się dotrzeć do sedna emocji, jakie kierują moimi bohaterami, a potem nie tylko opisać je w scenariuszu, ale i pokazać w warstwie wizualnej filmu – tak przejrzyście, jak to tylko możliwe. W filmie pojawia się las i sporo ujęć natury, bo chciałem wywołać wrażenie tego, że cały świat szepcze Sebastianowi do ucha imię Ellie – imię jego prawdziwej natury. Sebastian znajduje wokół siebie mnóstwo wskazówek prowadzących go do prawdy o sobie samym i czeka na nią.
Ellie czeka też na Andreasa. Kim on jest? Oryginalny tytuł filmu brzmi „Something Must Break” – coś musi pęknąć. Czy to nie świat Andreasa pęka? Silnego heteroseksualnego mężczyzny, którzy odkrywa w sobie uczucia, jakich się nie spodziewał wobec transseksualisty?
Opisując Andreasa ktoś powiedział, że to wymarzony bohater onanistycznego aktu [śmiech]. Gorący facet, który może wszystko! On sam pielęgnuje zresztą taką fantazję o sobie samym. Chciałby, żeby inni widzieli w nim niezależnego mężczyznę, który nie dba o normy społeczne i odważnie robi tylko to, co mu się podoba. Wraz z rozwojem wypadków Andreas zaczyna jednak tracić grunt pod nogami. Wiele osób uważa, że Sebastian jest zagubiony, ponieważ nie jest w stanie zdefiniować swojej tożsamości płciowej. Moim zdaniem on doskonale wie, czego chce. Zresztą Sage Becker nie musiałem niczego wyjaśniać. Jako transseksualna osoba Sage doskonale wiedziała, co czuje i kim jest Sebastian. Choć Becker to debiutantka, obsadzenie jej w głównej roli było strzałem w dziesiątkę, bo Sage nie grała, ale zaczęła żyć skomplikowanym życiem swojego bohatera. To Andreas gubił się w domysłach na temat siebie samego. Nie potrafi sobie poradzić ani z tym, co dzieje się w jego sercu i umyśle, ani z reakcjami własnego ciała.
Kadr z filmu "Coś musi się stać" (2014)
Jaką wartość dla Andreasa i Sebastiana-Ellie ma seks?
Seks wiąże się z rozmaitymi emocjami i przenika wszystkie sfery życia. Chociaż żyjemy w społeczeństwie, które przykłada do seksu przesadnie dużą wagę, rzadko widuję w filmach sceny tak realistycznych zbliżeń jak te, które nakręciliśmy z Sagą Becker i Iggym Malmborgiem. Nie chodziło nam jednak o sportretowanie naturalistycznego aktu, ale o pokazanie procesu zakochiwania się bohaterów w sobie; stylu poznawania siebie nawzajem i sposobów, w jakie można sprawić przyjemność drugiej osobie. Z drugiej stronie scena seksu oralnego wydaje mi się śmiertelnie nudna i dowodzi, że w seksie można też szukać ucieczki. Seks ma ogromną wagę, ale nie istnieje w próżni; nie jest osobnym, indywidualnym, wolnym od konotacji bytem. I może w tym tkwi jego wartość?
A istnieje czysta i wolna miłość?
Nie... A może? Nie wiem. Jak myślisz?
Nie sądzę...
EMB: Staram się być optymistą, ale jednocześnie nie mogę się pozbyć wrażenia, że słowo miłość jest nadużywane i często niezrozumiane. Wielu ludzi twierdzi, że każda miłość jest dobrem, ale to bzdura. W imię miłości popełnia się za dużo zbrodni, żebym mógł podzielać taką opinię.
Powtarzasz w wywiadach, że „Coś się musi stać” to film o miłości, w jaką wierzysz. Jaka ona jest?
[śmiech] Sebastian-Ellie długo pielęgnował w sobie wiarę w to, że miłość jest prosta, a rozwój zdarzeń linearny. Wydawało mu się, że kiedy spotka mężczyznę swojego życia, wszystko naturalnie się ułoży. Ja nie chcę zapominać o tym, że kij ma dwa końce, a to, co kochamy, może mieć też destrukcyjny wymiar. Staram się odnaleźć harmonię między przyjemnością a bólem i zależało mi na tym, żeby w „Coś się musi stać” opowiedzieć miłosną historię, która balansuje między tymi emocjami. Miłość jest dla mnie jak taniec na krawędzi. W każdej chwili możesz spaść, ale przecież – tylko z tego powodu – tańczyć nie przestaniesz…
Od redakcji: „Coś musi się stać" będzie można oglądać na outfilmie od 20 marca 2015r.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze