Z Yarivem Mozerem - reżyserem filmu „Listy od nieznajomego”, który możecie oglądać w kinach i na outfilm.pl - rozmawia Artur Zaborski
Słowa podniecają bardziej niż obrazy
Artur Zaborski: „Listy od nieznajomego” opierają się na twoim scenariuszu, będącym adaptacją prozy Yossiego Avni-Levy’ego. Jak na nią trafiłeś?
Yariv Mozer: Jeden z moich byłych studentów dał mi zbiór opowiadań zatytułowany „Garden of the Dead Trees”. Wydana na początku lat 90. XX wieku książka uchodzi dziś za kamień milowy w izraelskiej literaturze gejowskiej, ale – co ciekawe – rzadko się już o niej pamięta. Kiedy ją czytałem, byłem poruszony szczerością autora w opisywaniu emocji i tamtejszej rzeczywistości. Przypomniało mi to o okresie, kiedy sam siedziałem w szafie. Byłem na tyle tą lekturą przejęty, że zdecydowałem się przenieść na ekran opowiadanie zatytułowane „Snails in the Rain”. Wydawało mi się ono wprost stworzone pod adaptację. Scenariusz jest wypadkową tego, co napisał Yossi Avni-Levy, i moich własnych doświadczeń. Taka strategia wzięła się stąd, że czytając jego opowiadanie, miałem wrażenie, jakbym czytał historię opartą na mojej biografii.
Dlatego zdecydowałeś się osadzić opowieść w przeszłości, a nie we współczesnym Izraelu?
Przede wszystkim chciałem być wierny opowiadaniu, którego akcja rozgrywa się pod koniec lat 80. XX wieku. Uważam, że to okres, w którym doszło do największych przemian społecznych: społeczeństwo zaczęło myśleć nowocześnie, co przełożyło się na większą tolerancję wobec osób LGBTQ i nadanie im praw. Już za chwilę miała nastąpić rewolucja cyfrowa, która wszystko wywróciła do góry nogami. Zanim jednak do tego doszło, osoby z mniejszości seksualnych musiały żyć w ukryciu, to był bardzo mroczny czas dla nich. Wielu gejów prowadziło podwójne życie. Mimo wszystko, jest to jednak czas, do którego w pewien sposób tęsknię. Przed rewolucją cyfrową bycie gejem wymagało odwagi i niewinności, było owiane tajemnicą, niepewnością, flirt nigdy nie był otwarty.
W filmie zwrócił moją uwagę sposób, w jaki pokazujesz, że słowa mogą być bardziej podniecające niż obrazy. Współczesnych mężczyzn podniecają już chyba wyłącznie te drugie.
Dominacja mediów i zalew audiowizualnych bodźców uczyniły z nas osoby całkowicie podległe obrazom. Spójrz na te wszystkie portale gejowskie. Oceniamy na nich facetów tylko po wyglądzie i to na zdjęciach. Nie ma tam miejsca na wyobrażenia czy dialog. Wierzę w chemię, która spaja ludzi i jest uzależniona od ich intelektu, wiedzy i energii. Tak jak wspomniałem, tym filmem wyrażam tęsknotę za innymi czasami, kiedy erekcję mógł wywołać w tobie zapach listu w skrzynce pocztowej albo słowa, które się na niego składały. Słowa są niezwykle erotyczne. Zresztą mnie samego podniecają najszybciej ludzie o wysokiej kulturze języka. Z drugiej jednak strony, wyrażam siebie poprzez film, a więc sztukę ruchomych obrazów. Wierzę, że wielki ekran ma za zadanie zaspokoić potrzebę oka, które pragnie piękna.
Symbolem piękna w twoim filmie jest Boaz, główny bohater. Ten mężczyzna-Adonis ma nie tylko idealnie wyrzeźbione ciało, ale też prześliczną twarz.
Boaz jest uosobieniem „pięknego Izraelczyka”. Chociaż czuły i delikatny, musi odpowiedzieć na oczekiwania, jakie stawia przed nim jego ojczyzna: musi więc stać się silny i „męski”, w czym pomaga mu służba w armii. To jeden z tych mężczyzn, którzy otaczają mnie na co dzień: zawsze czułem się od nich inny, ale zawsze mnie pociągali, chciałem być częścią ich świata. Poszukiwanie piękna jest jednym z tematów „Listów…”. Fizyczne pożądanie i uzależnienie od młodości są dziś wpisane w definicję pojęcia „homoseksualista”. Na tym też opiera się jego przedstawianie w popkulturze i sztuce. Boaz nie rozumie, że inny mężczyzna pragnie jego piękna. To pragnienie jest instynktowne, prymarne i obsesyjne. Nie można się od niego uwolnić ani z niego wyleczyć.
Co czyni twoją historię uniwersalną, chociaż zmiany w życiu homoseksualistów, jakie zaszły na przestrzeni ostatnich dwudziestu kilku lat są ogromne.
Wręcz ekstremalne. Dziś ludzie LGBT są niemal w pełni akceptowalni w Izraelu. Obecność homoseksualistów w życiu publicznym stale rośnie. Myślę, że bierze się to stąd, że we wspólnocie Izraela wartości rodzinne mają zasadnicze znaczenie. Żeby więc utrzymać żydowskie rodziny w jedności, ich członkowie muszą akceptować swoich synów i córki takimi, jakimi są. Nie mogą ich odrzucać ze względu na ich seksualność. Homoseksualiści uczestniczą w każdej dziedzinie życia społecznego Izraelczyków: odbywają służbę wojskową, zakładają rodziny z adoptowanymi lub rodzonymi dziećmi. To proces, który postępuje od 1987 roku, odkąd parlament zalegalizował homoseksualizm. Oczywiście, wciąż istnieją w Izraelu grupy niezwykle konserwatywne i ortodoksyjne. Ale to zupełnie inna historia.
We wciąż homofobicznej Polsce lubimy myśleć o Tel Awiwie jak o Ziemi Obiecanej dla homoseksualistów.
Tel Awiw jest dzisiaj rzeczywiście modelowym miastem, jeśli chodzi o liberalne podejście do mniejszości seksualnych. W wielu większych ośrodkach miejskich, nadal konserwatywnych i religijnych, społeczność LGBTQ wciąż nie jest zasymilowana – ma swoje kluby, swoje przestrzenie, swoje dzielnice. W Tel Awiwie jest inaczej. Nie znajdziesz w nim miejsc przeznaczonych wyłącznie dla mniejszości. W mojej opinii to największe osiągnięcie tego miasta.
Władze Izraela wydają się świadome siły Tel-Awiwu jako miasta bezpiecznego dla mniejszości seksualnych. Obietnicą takiego życia Mosad kusił palestyńskich homoseksualistów. Gwarantowano im azyl w stolicy pod warunkiem, że będą współpracowali jako agenci.
Mój poprzedni dokumentalny film „The Invisible Man” opowiadał historię prześladowanego z powody swojej seksualności Palestyńczyka, który ukrywa się na ulicach Tel Awiwu. Tacy ludzie są niewidzialnymi ofiarami konfliktu palestyńsko-izraelskiego. Ale wina leży po obu stronach. Nie można zaprzeczyć temu, że mieszkańcy Palestyny są niezwykle homofobiczni. Izrael z kolei, w imię bezpieczeństwa swoich obywateli, rekrutuje do współpracy Palestyńczyków. Homoseksualiści są łatwym celem. To błędne koło.
Wspomniałeś o poprzednim filmie, co przypomniało mi, że wyrastasz z tradycji dokumentalnej. Doświadczenie nabyte na planie dokumentów przydało ci się przy kręceniu fabuły?
Z aktorami „Listów…” pracowałem dokładnie w taki sam sposób, jak z bohaterami moich dokumentów. Pozwalam aktorowi wnieść siebie, swoje doświadczenie życiowe i emocjonalność na plan filmu. To moja metoda pracy. Usłyszałem o niej od wybitego polskiego reżysera Andrzeja Wajdy, którego podziwiam. Druga rzecz, która jest wspólna dla mej pracy w dokumencie i fabule, to miłość do postaci, które portretuję. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł zrobić film o bohaterach, których nie darzę tym uczuciem.
Jednak w moim odczuciu głównym bohaterem twojego filmu jest obsesyjne pożądanie.
Zgadzam się z tobą. Obaj moi bohaterowie, zarówno adresat listów, jak i ich nadawca, kierują się obsesją. Chociaż można odnieść wrażenie, że to nadawcą powoduje większa obsesja, przecież to on te listy wypisuje i obnaża się w nich ze swojego pożądania.
Kręcąc film, myślałeś o ludziach LGBTQ jako odbiorcach czy o regularnym widzu kinowym?
Wiedziałem, że moim głównym odbiorcą będą widzowie ze środowiska LGBTQ. Jednak pytanie, które stawiam w „Listach…”, czyli „kim jestem?”, jest wysoce uniwersalne i trafia do osób niezależnie od ich seksualności.
Film podoba się Izraelczykom?
Zbiera dobre recenzje, nie tylko od osób LGBTQ. Jednak za jego największy sukces uważam fakt, że pokazała go w paśmie wieczornym izraelska komercyjna telewizja. To nie przytrafia się tego typu niszowym produkcjom.
Właśnie, jak poradziłeś sobie z tak małym budżetem?
Cóż, zdecydowałem się na produkcję, która nie miała szans się sprzedać i zarobić na siebie. Musiałem więc zrobić film przy minimalnym budżecie. W efekcie ekipa i aktorzy otrzymali niewielkie wynagrodzenie. Wszyscy ludzie, którzy pracowali przy tym projekcie, zainwestowali swój talent i swoją inwencję. Wspólnymi siłami osiągnęliśmy cel.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze