Zawiedzione nadzieje. Relacja z festiwalu w Toronto.

Zakończył się 40 Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Toronto. O głośnych filmach queerowych tej imprezy przeczytacie w relacji naszej wysłanniczki.

Zawiedzione nadzieje. Relacja z festiwalu w Toronto.

Podczas tegorocznej edycji festiwalu w Toronto zaprezentowano ponad 20 tytułów w bardzo różny sposób podejmujących tematykę LGBTQ, seksualnej tożsamości i genderowej przynależności. Co ciekawe, było ich prawie dwa razy więcej niż w ubiegłym roku – być może również za sprawą czerwcowego wyroku amerykańskiego Sądu Najwyższego, który nie tylko uznał, że zakazywanie udzielania ślubów osobom tej samej płci jest sprzeczne z konstytucją, ale również skierował zainteresowanie opinii publicznej m.in. na problematykę równouprawnienia. Specjalną uwagę zwróciły dawno oczekiwane premiery: „Dziewczyna z portretu” Toma Hoopera (twórcy „Jak zostać królem” i „Nędzników”), a także „Freeheld” Petera Solletta z Julianne Moore, „Stonewall” Rolanda Emmericha czy „About Ray” Gaby Dellal z fenomenalną rolą Elle Fanning. Każdy film inny, każdy na swój sposób wyjątkowy, nie każdy niestety udany.

kadr z filmu "Dziewczyna z portretu"

 Alicia Vikander i Eddie Redmayne w Dziewczynie z portretu (mat. dystr.)

Pierwszy z nich, najbardziej chyba głośny, to najnowsza produkcja z udziałem ubiegłorocznego zdobywcy Oscara za „Teorię wszystkiego” - Eddiego Redmayne’a. Aktor gra Einara Wegenera (1992-1931), duńskiego malarza pejzaży, który dość wcześnie w swoim życiu zorientował się, że jego umysł i dusza nie pasują do ciała, w którym się urodził. Czy raczej, jak sam wielokrotnie powtarzał: w jego ciele znalazły się dwie dusze: kobieca i męska, każda do utraty sił walcząca o pierwszeństwo i nadrzędne znaczenie. Działając zgodnie ze społecznymi nakazami, Einar ożenił się ze świetnie prosperującą malarką Gerdą, ilustrującą między innymi okładki kobiecych magazynów. Po pewnym jednak czasie zdał sobie sprawę, być może zachęcany przez skłonną do eksperymentów żonę, że do głosu dochodzi jego druga tożsamość – płochliwej, raczej powierzchownej Lili. W wyniku tej dramatycznej dwoistości natury, Einar/Lili decyduje się na operację chirurgicznej zmiany płci – mamy lata 20. XX wieku, a zabiegi tego typu są jeszcze szerzej nieznane, choć już gdzieniegdzie praktykowane (najczęściej kończą się niestety śmiercią pacjenta). Einar jest jednak absolutnie pewien swojej decyzji, marzy, że kiedyś uda mu się zostać matką. Opowieść o małżeństwie Wegenerów to naturalnie bardzo nośny i intrygujący temat na film – para nietuzinkowych głównych bohaterów, których łączy uczucie, na ciekawym tle historycznym, kulturowym i społecznym. A jednak, paradoksalnie, niewiele się w „Dziewczynie z portretu” dzieje. Co również dość osobliwe, mało jest emocji, a te, które są uzewnętrznione, wydają się nieznośnie skalkulowane i pomyślane na jeden przewidywalny efekt – łzy wzruszenia w odpowiednich, ściśle zaznaczonych miejscach. Hooper jednak doskonale wie, co robi. Do tej pory zastosowany przez niego schemat sprawdzał się znakomicie, szczególnie przy okazji wręczania nagród Akademii. W przypadku „Dziewczyny z portretu” sprawa nominacji dla Redmayne’a jest chyba przesądzona – z wielką szkodą dla samego aktora, który wydaje się być wyróżniany z zupełnie niesłusznych powodów. Ten znakomity aktor po gruntownym wyszkoleniu teatralnym, człowiek-kameleon, potrafi zagrać każdego i wszystko – to prawda. Nieraz w swojej karierze wcielał się też w prawdziwe postaci. Co jednak ciekawe, jego Stephen Hawking z „Teorii wszystkiego” spotkał się z raczej chłodnym przyjęciem ze strony organizacji zajmujących się pomocą niepełnosprawnym. Dowodziły one między innymi, że portretowanie tych osób przez aktorów zdrowych świadczy o niebywałej hipokryzji. Publiczność uwielbia takie przemiany, ale najczęściej nie kojarzy odwzorowania z prawdziwą chorobą, zdając sobie sprawę z iluzoryczności obrazu filmowego. Boimy się ułomności, niedoskonałości, a fakt, że można „poudawać”, stać się kimś innym tylko na chwilę, działa kojąco. Z tego rodzaju krytyką mierzył się i Daniel Day-Lewis („Moja lewa stopa”), i Redmayne przy okazji swojego poprzedniego filmu. Jak będzie z „Dziewczyną z portretu”? Tutaj problem wydaje się z filmowego punktu widzenia poważniejszy i bardziej złożony, bo zachowawczy chłód bijący z ekranu i momentami dość prymitywna symbolika nie pozwalają się zaangażować, oddać bezgranicznie obserwowanej historii, mimo aktorskiego kunsztu pary głównych bohaterów (Redmayne do spółki z młodą Szwedką Alicią Vikander). Całość pozostaje po prostu nieprzekonująca i dość nijaka. Postaci, wątki, czasy, stają się u Hoopera niezwykle odległe i trudne do uchwycenia, a twórcy nie czynią zbyt wiele wysiłku, by je przybliżyć. Niestety, „Dziewczyny z portretu” nie da się uznać za obraz przełomowy w dyskusji o tożsamości i przynależności płciowej.

kadr z filmu "Stonewall"

Stonewall R. Emmericha (mat. prasowe)

Podobne odczucia pojawiają się przy okazji historycznego dramatu w reżyserii Rolanda Emmericha – „Stonewall”. Swoją drogą, dość osobliwe to zestawienie: otwarcie homoseksualny niemiecki reżyser wielkich amerykańskich blockbusterów w rodzaju „Uniwersalnego żołnierza”, „Dnia niepodległości” czy „Godzilli” bierze na warsztat prawdziwą historię słynnych zamieszek w klubie Stonewall w Greenwich Village z 1969 roku. Projekt od początku wydawał się raczej kontrowersyjny. Emmerich nigdy nie cieszył się sławą specjalisty od tematów wymagających i trudnych, wywołujących głębszą refleksję, a przede wszystkim w swoich wysokobudżetowych produkcjach właściwie nigdy nie poruszał wątków homoseksualnych. Swoją postawą wzbudzał wątpliwości, ale wydawało się, że sama kwalifikacja „Stonewall” w poczet tytułów prezentowanych podczas festiwalu w Toronto świadczy o kunszcie realizatorskim i reżyserskiej uczciwości. Niestety – ci, którzy mają nadzieję na takie rozwiązanie, mogą się srodze rozczarować. Film Emmericha jest opowiedziany z perspektywy młodego, białego, małomiasteczkowego geja, który dopiero zaczął odkrywać własną seksualność i wydaje mu się, że kocha kolegę ze szkoły. Kiedy jednak o jego skłonnościach dowiadują się bliscy, Danny musi uciekać do Nowego Jorku – stosunkowo najbardziej liberalnie nastawionego miasta – i zatrzymuje się na osławionej Christopher Street, stając w szeregu z lokalnymi oryginałami. Tu zaczyna się jednak problem i to, paradoksalnie, związany z różnorodnością. Twórcy zapamiętale starają się nie pominąć żadnej możliwej grupy demograficznej, gdy dokonują prezentacji głównych bohaterów „Stonewall”, ale zdają się całkowicie zapominać o budowaniu postaci, nadawaniu jej cech wyróżniających i przykuwających uwagę widza. Być może za takim sposobem opowiadania historii stoi potrzeba potraktowania klubu Stonewall jako symbolu kolektywu, przemian, walki (czym w istocie jest). U Emmericha jednak, mimo dobrych zapewne chęci, zabrakło wrażliwości i subtelności. Po prostu – króluje kicz, a bohaterowie tamtych wydarzeń nadal czekają na swój film.

kadr z filmu "Freeheld"

Ellen Page i Julianne Moore w Freeheld (mat. dystr.)

Podobnie jak w przypadku „Stonewall”, tak i przy filmie „Freeheld” intencje twórców były jak najlepsze. Prawdziwa historia Laurel Hester, świetnej policjantki z New Jersey, która dowiedziawszy się o śmiertelnej chorobie, w ostatnich miesiącach życia walczy o przyznanie praw do swojej renty partnerce (Ellen Page), to gotowy materiał na film (powstał już zresztą jeden, nagrodzony Oscarem krótki metraż w reżyserii Cynthii Wade). Niestety, potencjał opowieści w reżyserii Petera Solletta nie został wykorzystany w pełni, a najmocniejszą stroną „Freeheld” (bez niespodzianki) okazuje się gwiazdorska obsada. Julianne Moore w roli Laurel i szczególnie Michael Shannon (Dane Wells), jako policyjny partner głównej bohaterki to stanowczo główny powód, dla którego warto poświęcić czas na ten seans. W cieniu tej pary pozostaje nawet kampowy i charakterystyczny (przypominający nieco Joe Pesci’ego z „Zabójczej broni”) Steve Carell w roli obrońcy Laurel i aktywisty Stevena Goldsteina, a nawet wyciszona, subtelna Ellen Page jako Stacie. Wydaje się zresztą, że Page dużo więcej dla ruchu LGBT robi poza kinowym ekranem, na przykład zadając amerykańskim politykom niewygodne pytania (słynne już wystąpienie podczas spotkania z Tedem Cruz – republikańskim kandydatem na prezydenta) albo pokazując się po raz pierwszy oficjalnie w Toronto ze swoją dziewczyną. „Freeheld” plasuje się dość daleko od statusu filmu przełomowego czy wywrotowego. Niestety, najbardziej pasującym określeniem jest tu słowo „poprawny”, bo choć owszem, wzrusza i zachęca do przemyśleń, pozostaje dość powierzchownym zapisem wydarzeń, jedynie co jakiś czas wnoszącym się ponad przeciętność (najczęściej w scenach Shannona). Sollettowi zabrakło doświadczenia (dotychczas zrealizował dwie pełnometrażowe fabuły: obiecującą „Raising Victor Vargas” i raczej nużącą „Nick i Nora”), by w nowatorski i błyskotliwy sposób poprowadzić ten swoisty „courtroom drama”.

kadr z filmu "About Ray"

Znakomita Elle Fanning w About Ray (mat. dystr.)

W obliczu wysokich oczekiwań związanych z opisanymi powyżej dziełami, film w reżyserii Gaby Dellal „About Ray” (pokazywany w Toronto w sekcji specjalnej) niemal umknął festiwalowej publiczności. Co ciekawe, widzów i krytyków podzielił niemal po równo: niektórzy wśród zalet wymieniali relatywną lekkość potraktowania trudnej problematyki transpłciowości, inni wytykali liczne uproszczenia i kalkulacje, wtłoczenie tej historii w ramy ckliwego melodramatu dla mas przekształcającego się stopniowo w typowe amerykańskie „feel-good movie”. Prawda leży zapewne gdzieś pośrodku i w ogromnym stopniu zależy od oczekiwań widza. Film Dellal nie udziela odpowiedzi na pytania o przynależność osób transgenderowych, nie bada istoty problemu, ślizgając się po powierzchni. Co więcej – zamiast podjąć wyzwanie, „About Ray” dość nieoczekiwanie zmienia ton, zdecydowanie przesuwając akcenty. Po seansie pamięta się odważną, wyjątkowo dojrzałą rolę młodej Elle Fanning i właściwie niewiele więcej.

kadr z filmu "Closet Monster"

Kadr z filmu Closet Monster (mat. dystr.)

Tematy płci i seksualności miały w tym roku na Festiwalu w Toronto swoje mniej i bardziej znaczące momenty. Były jednak doskonale widoczne zarówno w dużych, z niecierpliwością oczekiwanych produkcjach („Legend” Helgelanda wraz ze słynną już konferencją prasową z pytaniem o seksualność Toma Hardy’ego czy „Demolition” Vallée), jak i skromnych, pozbawionych wyolbrzymionych budżetów i gwiazd w obsadzie dziełach (intrygujące, lekko surrealistyczne fantasy „Girls Lost” Alexandry-Therese Keining, australijskie „Downriver” Granta Scicluny ze świetną rolą obiecującego Reefa Irelanda, czy słusznie nagrodzony w Toronto „Closet Monster” Stephena Dunna). To te ostatnie filmy, a nie głośne premiery, wzbudziły najwięcej szczerych emocji – bo bez zbędnego patosu, w zajmujący i autentyczny sposób, a jednocześnie bez stygmatyzacji i uproszczeń, opowiadają wymagające uwagi i rozwagi historie.

Dodano: śr., 2015-10-07 18:00 , ostatnia zmiana: wt., 2017-06-13 04:05